Nadeszła wyczekiwana. W Warszawie uderzyła trzema dniami pełnego lata, by wycofać się prędko i zacząć nadrabiać strugami deszczu. Wiosna w Polsce (i nie tylko tu) z zasady bywa nieprzewidywalna i żadnym trendom kłaniać się nie będzie. Już w liceum wiedziałam, że mniej więcej od marca do czerwca żadne układanie włosów nie będzie miało sensu, pierwsza mżawka i pół godziny z suszarką i lakierem uznam po raz kolejny za stracone.
Długie spodnie, które znów powróciły do łask, nieprzypadkowo doczekały się określenia “mud pants”- od “mud” czyli “błota” (nie mylić z marką MUD Jeans, całkiem niezłą, tak swoją drogą, w której można np.… wziąć dżinsy w leasing). Brodzenie nogawkami w kałużach dopuszczałam jako nieuniknione, do dziś czuję zimny dotyk tkaniny w dolnej części łydki jako nieodłączną część bycia super modną. I tak, owszem, od pewnego czasu zrezygnowałam z chodzenia do pani krawcowej z każdą parą spodni na rzecz zamiatania chodników (acz tu polecam tiktokowy patent z agrafką, którą spinamy dół nogawki po lewej stronie, przejmując kontrolę nad jej swobodnym wpadaniem pod obcas), skutkiem decyzji jest ten obrazek w głowie za każdym razem, gdy mam je na sobie. W sumie rok 1999 był cudownym rokiem w moim życiu, więc nie narzekam.
Ciekawa rzecz przytrafiła się w zeszłym roku podczas tygodnia mody w Kopenhadze. Delikatnie mówiąc, lało. Lało prawie cały czas. I nawet jeśli miało to wpływ na ostateczne wybory stylizacyjne, kompromisu nie zauważyłam. Jedynie sporą nadwyżkę parasolek. Co jest o tyle interesujące, że spodziewałabym się bardziej praktycznych rozwiązań, jak płaszcze i kurtki przeciwdeszczowe czy kalosze. Wszak Skandynawia słynie z nich na cały świat. Ale nie. Skutkiem są wszechobecne parasole na zdjęciach mody ulicznej. Nie badałam wzrostu zainteresowania tym akcesorium po fotograficznej fali, jaką mieliśmy okazję zaobserwować. Sama jednak, o ile tylko wątła pamięć pozwala, częściej wrzucam mini parasol do torebki - na wszelki wypadek. A potem go gdzieś zostawiam na zawsze, ale to opowieść na inną okazję.
No dobrze, a co poleca Harel z ręką na sercu i w stu procentach, skoro przestała już liczyć zgubione parasole? Mam sprawdzone i przetestowane w ekstremalnych warunkach trzy płaszcze przeciwdeszczowe. Pierwszy z nich to składany w maleńką kopertę płaszcz Muji (obecnie dostępny tylko z drugiej ręki, być może w sklepach stacjonarnych - trzeba sprawdzać). Drugi - męska opcja z Uniqlo. Dla “modowego” efektu wzięłam o wiele za duży, dzięki temu ciekawie się układa i daje przyjemną przestrzeń, co jest istotne przy materiałach siłą rzeczy nieprzepuszczających powietrza. Trzeci - luksusowy - od Anny Gregory, uszyty z cordury, na ślicznej podszewce w kropki. Ten ostatni nie ma kaptura, co prowadzi nas do kolejnego wątku: nakryć głowy. I tu naprawdę mogę być misiem Paddingtonem, bardzo lubię wszelkiego rodzaju nieprzemakalne kapelusze. Znów: warto przyjrzeć się markom skandynawskim, z Ganni na czele, rzecz jasna. Jest to też wciąż rzecz niszowa, taka mała podpowiedź dla lokalnych twórców. Druga podpowiedź: deszcz i wichura często idą w parze, więc wiązanie czy gumka pod brodą to nie jest zły pomysł.
Jeśli chodzi o buty, wcale się uparcie nie trzymam kaloszy. Mam takie jedne od lat, z hiszpańskiej marki na Z, “inspirowane” bestsellerowym modelem Ganni, na który szkoda mi było kasy (moja bardzo wielka wina) i zapewne przeżyją one nas wszystkich. Działają, acz wysokość cholewki wyklucza pewne pomysły stylizacyjne. Dlatego częściej wybieram Blundstone’y, które odpowiednio zaimpregnowane przetrwają najgłębsze kałuże. Sprawdziłam swego czasu kultowe Fitzsimmonsy i dawały radę (warto pamiętać, że są dość krótkie i woda może wlać się od góry). Choć sama nie próbowałam, myślę, że mogę śmiało polecić na cieplejsze dni model Super Birki Birkestocka. Oryginalnie przeznaczone do prac ogrodniczych ewidentnie zainspirowały zarówno Daniela Lee, gdy działał w domu mody Bottega Veneta, jak i J.W. Andersona, który stworzył zieloną wersję z pyszczkiem żaby.
Deszcz i second hand idą w niezwykle dobranej parze. Tu powołuję na świadkinię Olę Zavi, dziennikarkę mody, podcasterkę i autorkę książki “Moda Vintage”, z którą już nie raz wymieniałyśmy się patentami na idealny płaszcz przeciwdeszczowy za 30 zł. Zazwyczaj ma na metce napis Ilse Jacobsen - markę możecie kojarzyć z charakterystycznych sznurowanych kaloszy, do dziś ma pełną przeciwdeszczową i dość drogą ofertę, ale też jest bardzo popularna w drugim obiegu (o historii duńskiej marki pisałam pokrótce na blogu… trzynaście lat temu). Inne tego typu perełki znajdziecie pod hasłami Didriksons (to szwedzka, ponadstuletnia firma) oraz Rains (również Szwecja, wysoko wyceniana, acz bywają prawdziwe okazje).
Metka nie musi być gwarantem sukcesu, stary dobry sztormiak ze sklepu żeglarskiego w niczym nie ustępuje skandynawskim hitom z Insta. Oczywista rzecz, ale jeśli trafiamy na takowy z drugiej ręki, warto dokładnie sprawdzić, czy ma jakichś podstępnych rozdarć.
Ależ się rozpędziłam! Punktem wyjścia miał być dzisiejszy deszcz za oknem i garść porad. A tu się szykuje cała książka o modzie przeciwdeszczowej. Temat powróci w swoim czasie, może kolejna odsłona będzie zawierać więcej Harel w Harel, a mniej przykładów z zewnątrz? Na razie zarzucam płaszcz i lecę w dalszą drogę. Mam nadzieję, że dzisiejszy newsletter będzie dla Was jak solidny parasol.
Udanego dnia!
Harel