Ja już naprawdę sobie wszystko wyjaśniłam i nie rzucam się na każdy ciuch jak głodny pies na miskę. Potrafię kulturalnie sobie odmówić, zadowolić się zawartością szafy, zdemaskować mikro trend, który za dwa tygodnie straci sens. Natomiast jeśli chodzi o kosmetyki kolorowe, zachowuję się jak kompletnie inna osoba. Szczególnie szminki są tematem, do którego wolałabym się w dobie dyskusji o świadomej konsumpcji nie przyznawać. Policzyłam specjalnie dla Was, ile mam szminek mam w tym momencie. Uwaga, przyznaję się. Dzięwiętnaście. Czy wszystkich używam? Tak, owszem. Czy wszystkich potrzebuję? Bynajmniej.
Dlaczego nie potrafię się powstrzymać przed zakupem nowej szminki? Hmmm… pomyślmy. Chyba najbardziej chodzi o doświadczenie, apetyczną nazwę koloru, teksturę, zapach, kształt opakowania. Potem o entuzjazm czy wręcz viralowość, wszechobecność produktu w mediach społecznościowych i zachwyty nad nim, opłacone lub nie, z pewnością przekonujące. Gdzieś jeszcze wybrzmiewają sentymenty, bo pamiętam taki kolor z liceum albo z toaletki mojej mamy. I jeszcze cena, bo co mi szkodzi wydać kilkanaście czasem lub kilkadziesiąt, względnie sto kilkadziesiąt złotych na tę małą przyjemność? Oj, to największa pułapka. Co zabawne lub wcale nie, gdy każdą ze swoich pomadek narysowałam linię na białej kartce, okazało się, że mają nawet nie tę samą paletę barw, lecz praktycznie ten sam kolor! Po co mi one wszystkie? Co ja mam z nimi zrobić?
Trzymam je w szufladzie, którą określam mianem “szuflady wstydu”. Ułożone w równe rządki, posegregowane w ślicznych przegródkach, czekają na mnie codziennie i mają nadzieję, że zdołam je zużyć, zanim minie termin przydatności. Przyszłość jest przesądzona: nie zdołam.
Ostatnio z pewną cudowną kobietą zaczęłyśmy rozmawiać na temat zbyt dużej liczby kosmetyków w naszych kosmetyczkach, zbyt krótkich terminach ważności, no i co z tym wszystkim możemy zrobić. Termin ważności to jedno, sprawdziłam na sobie, że naprawdę lepiej nie używać takiego na przykład tuszu do rzęs dłużej niż trzy miesiące, bo można sobie zrobić krzywdę. Dostajemy nietrafione prezenty. Przynosimy do domu te wszystkie impulsy, które nas nieświadomie tkneły w drogerii. Zmieniają nam się upodobania. Niepotrzebne skreślić. A górka rośnie, szuflada wstydu się nie domyka. Choć to wszystko są maleństwa, warto wyrobić sobie większą świadomość czy to przy takich właśnie impulsywnych zakupach czy w ogóle naszych realnych potrzebach. Wiem, wiem, sama nie pomagam, polecając co i rusz jakąś fajną rzecz, którą się zachwyciłam. Cóż, przynajmniej zachwyt jest w stu procentach prawdziwy.
Co zatem możemy robić z kosmetykami, które zalegają na półce czy w szufladce, a których raczej nie będziemy używać? Ja co jakiś czas oddaję ładną porcję znajomym makijażystkom. Przydają się do ćwiczeń, przy okazji można to i owo przetestować. Mam też mamę i siostrę, które chętnie przejmują te przyjemności. Odkryłam też, że szminka w nieodpowiednim kolorze może zmienić się w idealny róż, a zbyt skawalonym tuszem do rzęs spokojnie da radę wyczesać brwi, dodając nieco koloru. Cień do powiek może być rozświetlaczem, bronzer cieniem, zbyt jasny podkład można przyciemnić kropelką brązującą, zbyt ciemny - rozjaśnić płynnym korektorem. Tu nie ma granic, póki nie wkracza alergia, niech wyobraźnia działa.
Niestety, kosmetyki to w dużej mierze plastik, więc każdy taki impuls to zgrabna cegiełka dokładana do zanieczyszczenia planety. Ostatnio bardzo mnie ucieszył Body Shop, w którym kolorówka konsekwentnie zmienia opakowania na szklane lub aluminiowe. Co zrobiłam z tej radości? Dokupiłam dwudziestą szminkę…
Bez komentarza.
Wasza Harel
P.S. Jeśli macie swoje sposoby na organizację życia z “szufladą wstydu”, podzielcie się koniecznie! Każda sugestia na wagę złota!