Tyle lat w modzie, tyle lat pisania, oglądania, analizowania i wciąż nie wiem, kim jestem. O co chodzi? O to, co zawsze, gdy rano staję przed szafą. Albo raczej: gdy czeka mnie wyjście z domu, bo niekoniecznie musi to być poranek. Już sobie ogarnęłam sprawę posiadanych ubrań, dobrze wiem, co mam, co lubię i w czym dobrze się czuję. Kwestia jest inna. Mam wrażenie, że po raz kolejny odczułam potrzebę zdefiniowania czegoś, co ogólnie zwane jest osobistym stylem.
Przechodziłam już różne etapy, łącznie z tym, gdy ubierałam się praktycznie tylko na czarno. Niechlujny (czyt. nonszalancki) styl grunge przewijał się w moim życiu wielokrotnie. Dumnie łaziłam w zniszczonych buciorach i powyciąganych, spranych koszulkach, a niesforną fryzurę przykrywałam za dużą czapką. Na wierzch zawsze szła prawdziwa wojskowa parka. W którymś momencie zamieniłam go na standardową paryżankę (patrz: katalog marki Rouje, dość prosty w oddtworzeniu z rzeczy vintage) w sukience kwiatki i espadrylach, zimą w dopasowanym płaszczu i zgrabnych botkach. Koszyk przez cały rok. Potem wróciłam do swojego ulubionego miszmaszu, czyli stylu dowolnego, w zależności od dnia i nastroju. A teraz pozbywam się z szafy wszystkich wściekle różowych ubrań, bo mam ochotę na szarości, brązy, czernie i biele. I naprawdę nie wiem, czy na tym się skończy, czy za rok zatęsknię za różowymi dżinsami i będę szukać na Vinted identycznych z tymi, które lekką ręką podałam dalej…
Kim jestem? W tym momencie naprawdę nie wiem. Egzystencjalnie nie jest to motyw najważniejszy, bo przecież “to tylko ubrania”. Wiedząc jednak, jak bardzo to, co mam na sobie, działa na to, jak się czuję, odpowiedź na to pytanie wydaje się niezwykle istotna. Co na pewno pomaga, to szczerość. Bo nie chcę być kimś innym, modelką z pokazu Prady, ulubioną Instagramerką czy idolką z MTV. Oglądam więc najnowsze zdjęcia z wybiegów i analizuję na własne potrzeby. To biorę, to odrzucam. To rozważam, tamtego udaję, że nie widzę. Coraz mniej kręci mnie systematyzowanie trendów, a coraz bardziej korzystanie z mody na własny użytek. Zwłaszcza że trend ma dziś krótki termin przydatności do spożycia, przynajmniej trend odzieżowy. I najczęściej wiąże się z koniecznością zakupów. A ja naprawdę mam co nosić.
Poruszam się więc wśród dobrze sobie znanych zasobów, modyfikując to i owo w razie potrzeby i zastanawiam, skąd aż taka potrzeba określenia odzieżowej tożsamości. Niedawno znalazłam na TikToku interesujące konto prowadzone przez stylistkę, Allison Bornstein, która styl ubierania się każdej osoby zamyka w trzech słowach. I choć to wszystko jest naprawnę na marginesie spraw istotnych, wciąż jeszcze ich nie znalazłam. A mam przeczucie, że gdy znajdę, sporo mi się wyklaruje.
Na zakończenie tych lekkich rozważań w marcowy zimowy dzień wrzucam kilka ostatnich historii sprzed lustra, które możecie kojarzyć z mojego Insta, choć nie musicie. Czy to się da jakoś nazwać? Będę kombinować, a gdy wykombinuję, na pewno się podzielę. Przy okazji zachęcam Was do poszukiwań własnych trzech słów. Po co? A nawet po to, by na moment oderwać się od zmartwień.
Do zobaczenia/usłyszenia wkrótce! Do usłyszenia? Tak! Podcast wraca! Dam znać.
Udanego dnia,
Wasza Harel
O Harel! Jak bardzo w punkt ten tekst. Takie niby jesteśmy świadome własnego stylu. Dokupimy jeszcze jedną, ostatnią rzecz i będzie idealnie, jak z Twoimi kowbojkami. A tak naprawdę to niekończąca się historia... Czasami się zastanawiam, czy nie odciąć się od wszystkich inspiracji - całych social mediów. Ale z drugiej strony nie chce się pozbawiać tej przyjemności :) Czasem widzę duży sens w "stylizowaniu się" jak Mark Zuckerberg, ale jednocześnie wiem, że to byłoby dla mnie za mało. W każdym razie przybijam wirtualną piątkę 😂