Dużo miłości!
Na początek proszę sobie włączyć Radio Harel. Od rana czeka tam na Was specjalna, walentynkowa składanka piosenek o miłości i okolicach. Jeśli po niemalże trzech godzinach nie będziecie miały dość tematu, odsyłam do playlisty sprzed roku, równie czarującej. Potem możemy sobie złożyć życzenia, wyznać sobie miłość lub nie, bo naprawdę, nie musimy wcale siebie kochać nad życie, jak nam sugerują pastelowe obrazki na Instagramie, pełne życiowych porad na każdą okazję. Owszem, miło jest siebie lubić, ale nic na siłę. Byle się na siebie za bardzo nie wkurzać - to moje minimum, którego się trzymam.
Ktoś mnie kiedyś zapytał: "Dlaczego jesteś taka kochana dla przyjaciół, a taka ostra dla siebie?". Nie napiszę Wam, czy i jak udało mi się to zmienić, bo każdy musi znaleźć swój sposób. Co jednak obserwuję, szczególnie wśród znajomych kobiet, to permanentny niedobór miłości własnej. Tak, wiem, przed chwilą pisałam, że nie musi to być miłość. No to sympatii własnej. Albo po prostu kultury wobec samej siebie.
Opieprzamy się, drogie panie, od rana do wieczora. Od pierwszego kęsa na śniadanie (znów gluten, znów niezdrowo, znów z dżemem), przez szafę (co ty sobie myślałaś, gdy to kupowałaś?), drogę do pracy (czy zawsze musisz wychodzić tak późno?) po drobne przyjemności w przerwie na lunch (i po co wrzucasz na Insta te durne zdjęcia jedzenia) czy neutralne, wydawałoby się, spojrzenie w lustro (weź coś zrób z tymi brwiami wreszcie). Żadnej bliskiej osobie żadnej z tych rzeczy byśmy nie powiedziały, no, może w mocnej złości. Ale potem na sto procent byśmy żałowały i przepraszały.
W sumie właśnie wpadłam na to, że być może stąd tyle zjadliwych anonimowych komentarzy w sieci? Spójrzcie na to: same non stop się krytykujemy, każda ma swoją wytrzymałość, same ją przekraczamy, a potem, nie mogąc same ze sobą wytrzymać, wyładowujemy się na innych? Anonimowo w końcu najlepiej, bo bezkarnie (to oczywiście bardzo teoretyczne, w praktyce nie ma czegoś takiego jak anonimowy komentarz). I tak się toczy błędne koło, a przecież mogłoby być tak pięknie...
Tak jak przed chwilą napisałam: daleka jestem od stwierdzenia, że wszystkie powinnyśmy siebie kochać, bo od tego już blisko do niezdrowego egocentryzmu. A ponieważ i tak każdy siebie stawia w centrum, bo takie mamy czasy, nic dobrego z tego nie wynika. Chciałabym jednak zasugerować, że jeśli naprawdę bardzo siebie nie lubicie i źle Wam ze sobą, warto nad tym popracować. Nie na Instagramie, nie na "kolejnym autorskim kursie kochania siebie", ale u prawdziwego specjalisty. Czy to będzie psychoterapia, czy fizykoterapia, czy medytacja, czy kuracja witaminą D - nie podpowiem, nie doradzę. Byle się nie wstydzić sięgnąć po pomoc, gdy ewidentnie jej potrzebujemy. Bo o ile nie musimy się uwielbiać, to taki opieprz non stop też nie powinien mieć miejsca.
Sto lat temu jechałam metrem ze złamanym sercem. Płakałam jak bóbr, nie zwracając uwagi na ludzi wokół. I jedna kobieta do mnie podeszła, zapytała, czy wszystko w porządku, a gdy jej rwącym się głosem w dwóch zdaniach opowiedziałam, co się stało, powiedziała tylko: "On nie jest ciebie wart, drogie dziecko". Zupełnie obca osoba była dla mnie bardziej czuła i wyrozumiała niż... ja sama. Wszystko trwało nie dłużej niż dwie minuty, a wpłynęło na całe moje życie. Bo wtedy sobie postanowiłam: chcę być dla siebie taką panią, która w chwili zwątpienia w prostych słowach doda otuchy. Czy zawsze się udaje? No ba! Oczywiście, że nie. Ale bardzo się staram.
Podsumowując, bądźcie dla siebie dobre, nie tylko w Walentynki. Bo to jest związek na całe życie, he he.
Wasza kochająca Harel